Bulgotnik, Wartko Ruła, Krynconka i inne atrakcje
na tatrzańskiej wycieczce KKP
Siedzieliśmy sobie na polanie i spoglądaliśmy w tym samym kierunku. Gdzieś tam dalej pasły się owce, słychać było ich dzwonki. Dokładnie czułam zapach oscypków, który dochodził z pobliskiej bacówki i dopełniał piękny obrazek typowo górskiej sielanki. Starałam się nie patrzeć w tę stronę, ale jego włosy tak doskonale mieniły się w blasku słońca, że nie mogłam sobie odpuścić ukradkowych spojrzeń w jego kierunku. On ciągle spoglądał to na mnie, to na szczyty, spuszczając wzrok i nucąc przy tym jakąś góralską przyśpiewkę. Przysunął się do mnie, niby od niechcenia i zaczął gładzić mnie po policzkach wcześniej zerwanym źdźbłem trawy. Ruszył się delikatny wiatr, rozwiał mi włosy. Uśmiechnęłam się tajemniczo i spojrzałam mu w oczy, które tak wspaniale naśladowały błękit nieba. Jeszcze bardziej przybliżył swoją twarz i…
– Ola! Czy ty dzisiaj nie jedziesz czasem na wycieczkę?! Wstawaj!
Zerwałam się jak szalona. Zerkam na zegarek – 6.30! Za 15 minut przyjedzie po mnie Natalia. W popłochu szukałam jeszcze rzeczy, które miałam wziąć ze sobą, dziękując w duchu mamie, że sprowadziła mnie na ziemię. W tych snach jest coś dziwnego…Miałam jechać na wycieczkę w góry i dokładnie w takiej scenerii śniłam. A więc była 6.45, 31 sierpnia. Ranek był chłodny, ale gdy spojrzałam na niebo, to wiedziałam już, że pogoda jednak nam się uda doskonale. Z podkrążonymi oczami powitałam Natalię, która prezentowała się wzorowo. Ja nawet nie zdążyłam się uczesać…
Autobus. Rozentuzjazmowana młodzież i osoby „zawsze młode” zapewnie nie wiedziały, co je jeszcze czeka. Nasz pierwszy cel: Muzeum Kolejnictwa w Chabówce. Moje pierwsze odczucie, kiedy usłyszałam, że się tam udajemy? Muzeum równa się nuda, a muzeum kolejnictwa to nuda razy 2. Nie spodziewałam się żadnych rewelacji, żadnych „ochów i achów”. Gdy usłyszałam, że to jedyne takie muzeum w Polsce, jakoś mnie to nie wzruszyło. Przyjechaliśmy na miejsce. Konsultowałam z Natalią moje niepokoje i obawy związane z godzinnym staniem i nudzeniem się. Kiedy jednak popatrzyłam na młodzież, która ochoczo wkracza na teren skansenu, trochę humor mi się poprawił. Po wejściu byłam mile zaskoczona. Nie było to miejsce, gdzie stały 3 odrapane kolejki, a z każdą związana godzinna historia. Za to przechodziłam koło lokomotyw, parowozów, wagonów wyjętych żywcem z różnych epok. Powoli nabierałam chęci na poznanie ich historii. Miły pan przewodnik pokrótce opowiadał o każdym eksponacie oraz wyjaśniał ogólne zasady działania parowozu. Taki najcięższy kolos mógł ważyć nawet do 194 ton. Parowóz napędzany był parą, którą miała do 400º C a jej ciśnienie wynosiło nawet od 12-16 atmosfer. Aby taka maszyna ruszyła, trzeba było podgrzewać wodę w kotłach przez kilkanaście godzin. Zachwyciły mnie monstrualne koła parowozów, różnego rodzaju wagony, nawet takie, w których mogły podróżować zwierzęta pasażerów. Ale najbardziej na moją wyobraźnię zadziałał wagon typu „boczniak”. Do każdego przedziału prowadziły osobne drzwi. Wagon retro. Od razu wyobraziłam sobie w kolorze sepii małą stacyjkę, na którą wjeżdża wspaniały, monstrualny, syczący i buchający parowóz. Zapłakana kobieta w kapeluszu i sukience w groszki żegna swojego ukochanego, który jedzie na wojnę. Kiedy on wskakuje już do ruszającego powoli pociągu, ona macha mu białą chusteczką na pożegnanie… Długo zajęło mi otrząśnięcie się z tej pięknej wizji. A sprowadziła mnie na ziemię Natalia. Cóż za dziwny dzień… To przez ten sen zapewne.
Po wizycie w Chabówce przyszedł czas na mały spacer. Zajechaliśmy naszym wesołym autobusem na parking. Wyposażeni w wygodne buty i prowiant na drogę wyruszyliśmy szlakiem na Rusinową Polanę. Po ostatniej wycieczce KKP do Gór Stołowych spodziewałam się trasy wymagającej włożenia w to trochę wysiłku, jednak droga na tę tajemniczą dla nas jeszcze polanę okazała się miłym i relaksującym spacerkiem wśród pięknej, górskiej i leśnej scenerii. Nasza grupa podzieliła się na podgrupki. Były grupy cioć z dziećmi, wujków z dziećmi oraz jeszcze wiele innych kombinacji. Każdy „team” miał iść w jakiejś odległości od siebie, a starsi mieli pilnować swoich podopiecznych. Ja z Natalią zadeklarowałyśmy się jako siostry. Grupa przodująca dosłownie dobiegła na miejsce w niecałe 40 min. Warto dodać, że trasa przewidywana była na mniej więcej godzinkę. Zaraz za tą sprawną drużyną przybyłam ja z siostrą…I długo, długo nikt. Zanim dotarły kolejne osoby, my już zdążyłyśmy nacieszyć się słońcem i oscypkiem z chatki bacy, która stała na tejże polanie. Dla informacji – jest to polana o całkowitej powierzchni 100 ha (w tym 20 ha łąk) w partii reglowej Tatr Wysokich. Leży pomiędzy Gęsią Szyją (1489 m n.p.m.) a Gołym Wierchem (1205 m n.p.m.). Kiedy ochłonęłam po tym szybkim marszu, wtedy rozejrzałam się dokładniej dookoła siebie. Wydawało mi się, że kiedyś już tu byłam, aczkolwiek było to wręcz niemożliwe, bo na pewno bym dobrze zapamiętała ten fakt. Sen! To właśnie na taj polanie leżałam w śnie. Dokładnie wszystko było tak samo, owce, dzwonki, zapach oscypków, ale zamiast pięknego księcia z bajki leżała koło mnie moja „siostra” Natalia. Roześmiałam się na głos a moja towarzyszka popatrzyła się na mnie jak na osobę niespełna rozumu. Wytłumaczyłam jej i opowiedziałam, co mnie tak bardzo rozbawiło i po chwili śmiałyśmy się z tego razem. Sny doprawdy to dziwne zjawisko…Po dłuższej chwili rozleniwionym wzrokiem popatrzyłyśmy w stronę grupy. Widać było jakieś poruszenie. Pomyślałam, że to niemożliwe, żeby po niecałych 30 minutach już się zbierać do opuszczenia tego pięknego miejsca. Szybko wyjaśniło się, że „grupa wujka Seweryna” jeszcze ma mało i zamierza wybrać się na Gęsią Szyję. Przez chwilę zastanawiałam się czy nie podjąć tego szaleńczego wyzwania, ale gdy w mojej wyobraźni zobaczyłam, jak grupa samych panów prawie biegnie na szczyt, to zadecydowałam, że lepiej jednak rozłożyć się na miękkiej trawie, oprzeć głowę o kamień i posłuchać dzwoneczków owieczek. Panowie pobiegli, ale pozostała część grupy postanowiła nie pozostawać bierna. Zdecydowaliśmy się pójść do niedaleko położonego Sanktuarium Matki Boskiej na Wiktorówkach. Czekał na nas śliczny, drewniany, góralski kościółek z malutką figurką tejże Matki Boskiej. Całość wyglądała doprawdy uroczo. W drodze powrotnej na Rusinową Polanę czekała na nas niezliczona ilość schodów…Z bólem kolan jakoś doszliśmy, widząc z daleka „grupę wujka Seweryna” nic niestrudzoną, wręcz odprężoną. Zaczęłam się zastanawiać w tej chwili czy oni w ogóle byli na tej Gęsiej Szyi.
Ostatni punkt programu wycieczki: baseny termalne w Bukowinie Tatrzańskiej. Dla najmłodszych zapewne najlepsza z najlepszych atrakcji. Zresztą…dla trochę starszych też. Po wysiłku w pełnym słońcu miło jest się zanurzyć w „chłodnej” wodzie. Trochę długo staliśmy w kolejce, ale naprawdę warto było. Towarzyszyły nam bardzo śmieszne nazwy basenów. Po wyjściu z szatni witał nas Bonior Basisty, który z góry faktycznie wyglądał jak gitara. Weszłam z Natalią do tego basenu i zaczęłyśmy się zastanawiać, gdzie się podziała reszta. A może to jedyny basen? Ale po chwili ujrzałam na piętrze większą grupę ludzi. Wyszłyśmy po schodach i zatrzymałyśmy się przed drzwiami z napisem: Bulgotnik. Cokolwiek miało to oznaczać, brzmiało zachęcająco. Oczywiście stałyśmy w kilometrowej kolejce, ale nie pożałowałyśmy tego. Był to okrągły basen, w którym nie wiadomo po co, przy brzegu, stali w równych odstępach ludzie? Stali po prostu i mieli błogi wyraz twarzy. Kolejka ruszała co 3 minuty, ale kolejka do czego? Do stania przy brzegu? Już miałam wyjść z tego zagadkowego miejsca, ale poczułam jakiś dziwny prąd na moich kostkach. Okazało się, że był to basen z hydromasażem, zaczynającym się od kostek a kończącym na wygodnych łóżkach wodnych masujących całe ciało. Zmiękczone, jak z waty, zeszłyśmy powoli z powrotem do głównego basenu. Obiekt był tak wielki, że z cudem graniczyło, by spotkać kogoś z naszej wycieczki. Towarzystwo rozpierzchło się we wszystkie strony. Powoli odkrywałyśmy kolejne baseny: Niebiesko Dolina, Cepersko Płań i Jaskinia nad Porońcem. W Ceperskiej Płani zatrzymałam się nieco dłużej, ponieważ był to basen głęboki, dla sportowców, a ja chciałam trochę wykorzystać swoje zdolności pływackie. Dla amatorów mocnych wrażeń dostępne były trzy zjeżdżalnie: Wartko Ruła, Krynconka i Łostry Śwung. Wszystkie wpadały do basenu Corny Staw. Nasza grupa bawiła się świetnie, ale po 3 godzinnej wodnej zabawie czas było już wracać do domu.
Zaczynało się robić bardzo chłodno, a my zmęczeni trudem dnia, wymasowani, „wypływani”, wymoczeni, ale z uśmiechniętymi od ucha do ucha buziami, skierowaliśmy się w stronę autobusu. Emocje i moc atrakcji momentalnie uśpiły najmłodszych…No, może trochę starszych też… Moją towarzyszkę również zmorzył niekontrolowany sen, a ja, patrząc w okno zastanawiałam się nad minionym dniem. Cieszyłam się, że mogłam tyle zobaczyć, spędzić ten dzień z moją najlepszą „siostrą”, że spotkałam się z tak wielką życzliwością ze strony ludzi i dowiedziałam się masy ważnych, pożytecznych i ciekawych rzeczy.
Wycieczka okazała się bardzo udana, nie ukrywam, że liczę na więcej takich wypraw. Bo im więcej się poznaje, tym większy jest głód poznawania. Zachodzące słońce i moje myśli stworzyły usypiającą mieszankę. Już nie pamiętam, co mi się śniło, ale uwierzcie mi, że sny czasem się spełniają.
Aleksandra Cinal