28 lipca, we wtorkowy wilgotny poranek, gdy kogut jeszcze nie myślał nawet o pianiu, gdy słoneczko leniwie wychylało się zza horyzontu, gdy wszyscy wokoło jeszcze smacznie spali i śnili o podróżach w nieznane, przygodach i o zdobywaniu nowych, ciekawych miejsc, pewna duża grupa szaleńców z fantazją postanowiła zrealizować to, o czym często marzymy. Wczesna pora nie przeszkodziła uczestnikom w przybyciu na wyznaczone przystanki. Trochę zaspani, ale ciekawi, co nas czeka na owej wycieczce ruszyliśmy w pięciogodzinną podróż do celu, czyli Gór Stołowych, leżących w Sudetach. Młodzi uczestnicy szybko się obudzili i swą energią i zaangażowaniem umilali atmosferę i czas podróży. Aktywny był zwłaszcza tył J. W autobusie nie spędzaliśmy czasu całkiem biernie. Zostały przygotowane prelekcje na temat miejsc, do których jedziemy. To jeszcze bardziej podsyciło nasz apetyt na odkrywanie. Myślę, że młodzież została wyedukowana solidnie. Żadna grupa nie powstydziłaby się takich dwóch przewodników. Pan Gałysz zarażał nas swoją pasją podróży, która udzielała się wszystkim. Pani wójt okiem geografa rzuciła nam jasny obraz na miejsca, do których zmierzamy.
Pierwszym celem naszej podróży była góra Szczeliniec (919 m n.p.m.), leżąca w paśmie górskim Sudetów w Parku Narodowym Gór Stołowych. Zdziwiłam się. Spodziewałam się góry typu nasz Laskowiec. Może nie tylko ja…Na szczyt prowadziły nas „kulturalne”, wycięte w skale schodki z barierkami. Muszę przyznać, że zwłaszcza na początku było stromo, ale śmiało mogły tam wejść nawet panie w szpileczkach. Nasi wycieczkowicze, poprzez zróżnicowanie wieku, kondycji i innych czynników, szybko podczas wspinaczki podzielili się na trzy grupki.
1 grupa: zapaleńcy, trzymający szybkie, marszowe tempo – totalna ekstrema. Przewodził im pan Gałysz.
2 grupa: średniacy, próbujący dogonić, z marnym skutkiem, zapaleńców.
3 grupa: rekreacyjna. Panowała tam miła atmosfera i rozluźnienie. Nic na siłę. Tempo: przystanek co pięć schodów.
Chociaż młoda, czułam się w pełni przynależna do tej ostatniej z grup. Po ok. czterdziestominutowym marszu dotarliśmy do schroniska z pierwszym punktem widokowym. Przed nami był jeszcze kawałek drogi do głównego szczytu, na który też wchodziło się po schodach, tyle że metalowych. Widok z tego punktu był niesamowity, zapierał dech w piersiach. Wszystkie cztery strony świata stały dla nas otworem. Czułam się, jakbym była zaledwie malutką kropelką wody w otchłani wielkiego oceanu. W takich miejscach dopiero uświadamiamy sobie, jaki świat jest wielki, a jacy my mali. Zobaczyliśmy nawet tereny naszych czeskich sąsiadów. Po nasyceniu się tym obrazem malowanym przez Boga, przyszła pora na zejście, które okazało się prawdziwą frajdą, większą niż samo wyjście. Dlaczego? No cóż… W pewnym momencie trafiliśmy po prostu do piekła, istnej czeluści Gór Stołowych. Skały piaskowca pokazały wielkość i potęgę. Było to kamienne piekło, pełne szczelin, w których momentami było ciasno. Przez „piekiełko” do „diabelskiej kuchni”, w której wcale nie było duszno i gorąco, a na środku nie stał kociołek, a nad nim nie było diabełków. Kuchnia była zimna i wilgotna. Z niepokojem patrzyłam, czy wszyscy zdołają się przecisnąć przez te chytre pułapki Szczelińca. Po wyjściu z głębokich wąwozów, minęliśmy jeszcze wiele form skalnych, takich jak “Wielbłąd”, “Mamut”, “Słoń”, “Kwoka”, “Małpa”, “Pies”, “Żółw”, “Sowa”. Dużo emocji, zwłaszcza wśród tej „młodszej młodzieży” wzbudzała skała ochrzczona mianem „kołyski”. Chyba zasłużyła sobie, by ją tak nazywać, bo niczym nie odbiegała od oryginału, tyle że była po prostu z kamienia. Powoli, po schodkach, z nogami jak z waty dotarliśmy wreszcie do autokaru. Jeszcze spragnieni zwiedzania.
Ruszyliśmy do oddalonego o piętnaście minut drogi tzw. labiryntu skalnego, inaczej zwanego Błędnymi Skałami. Każdy zapewne zastanawiał się, czym one nas zaskoczą. Oczywiście po wejściu zrozumieliśmy, dlaczego pan Gałysz i pani wójt byli tak zafascynowani tym miejscem. Władzę nad nami znów przejęły piaskowce. Znowu byliśmy dla nich tylko nic nieznaczącym elementem. Przez tysiące lat woda wyrzeźbiła istną perełkę, diamencik. Mogłabym to porównać do takiej malutkiej polskiej miniaturki Parku Narodowego Bryce Canzon w Ameryce. Tyle, że u nas główną rolę w powstaniu tak dziwnych form skalnych, jak stołowy głaz, tunel, okręt ,kuchnia, furta, pasaż czy kurza stopka, brała woda, a tam erozja termiczno-chemiczna i kwaśne deszcze. Szliśmy naprawdę przez labirynt, mnóstwo szczelin, zakamarków, wąskich przejść, małych jaskiń, łuków, zagłębień, stopni, jam. Gdyby nie płotki (które działały denerwująco na tych co chcieli poznać to miejsce również od przysłowiowej kuchni) można byłoby wejść w kilka ślepych zaułków. Nasi wycieczkowicze znowu podzielili się na grupki.
1 grupa: Niecierpliwi (zwłaszcza młodzież i młodsi) i zaniepokojeni. Niecierpliwość była spowodowana ciekawością –„Co nas czeka dalej, co kryje się za następnym zaułkiem?”. Zaniepokojenie-„Szybciej, bo nie wiadomo, czy zdołam się przecisnąć przez następną szczelinę…?”.
2 grupa: Spokojnie, ale żwawo i z werwą. W sumie normalnie. Osoby zaciekawione, ale bez większych egzaltacji i sentymentów.
3 grupa: „Niewyżyci artystycznie fotografowie”. Jakimś dziwnym trafem znowu czułam się przynależna do tej ostatniej z grup. Cóż…Ta fascynacja była zaraźliwa.
Kiedy labirynt w końcu pozwolił nam wyjść, już zaczęliśmy myśleć o następnym obiekcie, który u wszystkich budził niemałe zainteresowanie. Była to kaplica czaszek w Czermnej. Na naszych autobusowych prelekcjach powiedziano nam, że mieści się tam 21 tysięcy czaszek. Nawet największych wycieczkowych bohaterów przebiegł dreszczyk emocji, strachu. Wielu młodych i młodszych pokazało swoje stalowe nerwy wchodząc do tej kaplicy. Ja wyobrażałam sobie, że kaplica będzie duża, jeśli mieści 21 tysięcy czaszek. Okazało się, że jest to kapliczka. Mała, wręcz ciasna. 3 tysiące czaszek i piszczeli formowało krągły kształt pomieszczenia, były wszędzie. Pozostałe 18 tysięcy leżało w krypcie pod nami. Można je było zobaczyć z góry. Ale nasuwa się pytanie -skąd wzięło się tam tyle czaszek i kości? Teraz trochę historii. Były to szczątki ofiar wojen na Ziemi Kłodzkiej i szerzących się po nich epidemiach cholery w 1680 roku. To szczególne miejsce (jedyna taka kaplica w Polsce) wzbudzało wiele emocji. Przerażała świadomość ilości straconych ludzkich istnień. Wejście do kaplicy było dla nas chwilą sprzecznych uczuć. Niedowierzanie, że właśnie stoję w pomieszczeniu, który jest grobowcem 21 tysięcy ludzi, powaga sytuacji. Na pewno odwiedzenie tego zabytku historycznego pozostanie w mej pamięci do końca życia. Ważny w czasie przebywania w środku był moment skupienia, refleksji i powagi. Warto było zastanowić się, jak kruche jest ludzkie życie i jak szybko przecieka nam między palcami.
Ostatnim już obiektem do odwiedzenia, przed dłuższą chwilą wytchnienia, przed męczącym powrotem do domu, było Muzeum Żaby w miejscowości Kudowa-Zdrój. Powiem tyle: nigdy nie widziałam tak śmiesznego muzeum. Nie było ono typowe i nudne (pomijając kilka prawie niezauważalnych okazów zakonserwowanych w formalinie). Malutkie pomieszczenie mieściło setki kolorowych żab ze szkła, porcelany, różnych tworzyw, minerałów, żabich gadżetów itp. Jak w sklepie z zabawkami. W drodze powrotnej z Muzeum Żab, już prawie turlając się z górki, znaleźliśmy się jeszcze w pijalni wód mineralnych. Każdy spróbował, nie każdemu smakowało, ale podobno co niedobre, to najzdrowsze…Na koniec mieliśmy chwilę dla siebie.
Po dniu pełnym wrażeń, musieliśmy już niestety wracać. Żegnaliśmy powoli Sudety i Góry Stołowe. Z żalem, bo kto wie, co one jeszcze kryją, co mogliśmy w nich jeszcze zobaczyć i odkryć. Uważam, że wycieczka była bardzo udana, na pewno podobała się wszystkim, i małym, i tym dużym. Polecam każdemu odwiedzenie tych miejsc. Każdy może znaleźć coś dla siebie. Z radością muszę wykrzyknąć to znane od wieków powiedzenie. Podróżujcie jak najwięcej, zwiedzajcie, odkrywajcie, zarażajcie tym innych, bo PODRÓŻE KSZTAŁCĄ!!!
Ola Cinal